Wolę iść pod prąd

Z Andrzejem Lichotą rozmawia Joanna Zawierucha-Gomułka / Rzeczy Piękne



Andrzej Lichota – artysta wszechstronny; malarz, rysownik, reżyser. Od debiutu w „Przekroju” w 1998 r. opublikował blisko 6 000 rysunków w najważniejszych polskich tygodnikach i dziennikach m.in. „Polska The Times”, „Polityka”, „Wprost”, „Dziennik Polski” czy „Rzeczpospolita”. Zrealizował 60 krótkich filmów animowanych z których wiele emitowano na antenie telewizyjnej. Prowadzi Fundację TED, która wspiera uzdolnione dzieci i młodzież. Jest mocno zajęty, wciąż w rozjazdach, ale mimo to zaprosił nas do swojej pracowni w Krakowie, gdzie podglądaliśmy jak pracuje nad dużym cyklem malarskim Corrida.

 

Rzeczy Piękne: Opowiedz nam trochę o swoich początkach – gdzie dorastałeś, jak dojrzewała w Tobie myśl, że chcesz rozpocząć w swoim życiu przygodę ze sztuką?

Andrzej Lichota: Pochodzę z małej miejscowości, gdzie w świadomości mieszkańców – w czasie gdy dorastałem – kontaktu z kulturą wysoką w zasadzie nie było. Z tego co pamiętam i z relacji rodzinnych wynika, że moje zapędy artystyczne były już dość wcześnie temperowane. Gdy miałem 5-6 lat, rysowałem gwoździem po ścianach, co nie mogło się spodobać babci, u której zrobiłem taką dekorację.



 

RP: Czy rodzice Cię jakoś nakierowali na plastykę?

Andrzej Lichota: Raczej od początku starali się wyperswadować mi moje artystyczne zapędy. Tak więc szedłem trochę „pod prąd”.

Bliżej było mi do kultury muzycznej, bo tato grał na dwóch instrumentach (klarnecie i saksofonie), ukończył podstawową szkołę muzyczną w Krakowie, grał w orkiestrze garnizonowej w wojsku, z kolegami mieli swój zespół. Mogę więc powiedzieć, że moja rodzina była wrażliwa na pewne przejawy artystyczne, głównie muzyczne.

RP: Ważnym momentem była dla Ciebie decyzja o zdawaniu egzaminów na studia na Akademię Sztuk Pięknych do Krakowa.

Andrzej Lichota: To był moment dużej niepewności, ale i dużej mobilizacji. Już na egzaminie dostrzegłem, że moje warsztatowe umiejętności są niewielkie, ponieważ na egzamin przygotowywałem się najpierw na kółku plastycznym, a to były ćwiczenia na poziomie Domu Kultury… Z tym, z czym rzeczywiście trzeba się zmierzyć na egzaminie na ASP, zetknąłem się dopiero 4 miesiące przed egzaminami, na warsztatach na ul. Smoleńsk (wydział ASP w Krakowie). Przyjeżdżałem na weekendy, dużo malowałem i rysowałem, a potem próbowałem coś jeszcze zrobić w domu. Wtedy na przykład po raz pierwszy narysowałem akt z natury.

RP: A miałeś jakąś alternatywę? Czy widziałeś dla siebie jeszcze jakiś kierunek, który by Cię interesował w sensie rozwoju zawodowego?

Andrzej Lichota: Nie chciałem mieć. Zrezygnowałem z planów związanych z politechniką, handlem zagranicznym, z robotyką, itp. Na niektóre kierunki mogłem się udać jako elektronik-automatyk. W przypadku dwóch kierunków, nawet bez egzaminów, bo matura poszła mi dość dobrze, a do tego startowałem w olimpiadach z przyzwoitymi ogólnopolskimi wynikami. Dla rodziny wiec mój wybór był szokiem zwłaszcza dla taty – jak się dowiedział, że się wybieram na Akademię Sztuk Pięknych do Krakowa, to załamał ręce.

RP: Ale szczęśliwie dla siebie i – jak przypuszczam dla rodziców – zdałeś na ASP na malarstwo do pracowni prof. Misiaka i oto zaczęły się Twoje pierwsze, poważne zmagania artystyczne…

Andrzej Lichota: Tak, nie było wtedy już odwrotu. Od początku były też pierwsze wyróżnienia, np. za rysunek klasyczny. Obrazy też szły mi nieźle, bo na pierwszym roku malowałem akrylem i temperami, to było dla mnie stosunkowo łatwe. Schody zaczęły się na drugim roku, kiedy przerzuciłem się na olej, kiedy zderzyłem się z nim jako materią.

RP: Co to były za zmagania?

Andrzej Lichota: To były zmagania z cierpliwością i czasem i z brakiem przygotowania do użycia tego medium. Byłem przyzwyczajony do efektów szybkich, jednak wciąż szukałem nowych doświadczeń warsztatowych, dlatego sięgnąłem po olej. A to nowe okazało się dość trudne, więc pierwsze pół roku w nowej pracowni było koszmarem. Namalowałem wtedy dwa małe obrazki.



 

RP: Widzę, że początki nie były łatwe…

Andrzej Lichota: Tak, otarłem się o rezygnację z uczelni, chciałem wziąć urlop dziekański i wyjechać do Indii. No, ale mi przeszło i… dobrze.  Zmotywowała mnie wtedy mama.

RP: Czy te trudności z warsztatem malarskim, które Cię dopadły były przyczyną tego, że po zakończeniu nauki na ASP odstawiłeś malarstwo gdzieś na dalszy plan i zająłeś się głównie rysunkiem i filmem? Zastanawiam się nad tym ponieważ obserwuję teraz u Ciebie eksplozję twórczą, i szczerze mówiąc, nie mogę pojąć jak mogłeś tak długo nie malować…

Andrzej Lichota: Ja nigdy nie przestałem malować, tylko jakiś czas nie używałem pędzli i rąk, oczy i głowa pracowały cały czas. Zresztą te inspiracje, które gdzieś w sobie notowałem, przeniosły się do malarstwa teraz i zaowocowały w postaci następujących po sobie cykli.

Pytasz co było głównym powodem? Pożar w pracowni – banalna w pewnym sensie historia, jednak wtedy dla mnie bardzo tragiczna, bo w zasadzie większość obrazów i z Akademii, które miałem wtedy w pracowni i większość obrazów świeżych, które przygotowywałem na wystawę, zniszczyło się. Farba na obrazach się niemal stopiła…

RP: Jaka była Twoja odpowiedź na tak wielkie straty materialne i artystyczne?

Andrzej Lichota: Głębsza odpowiedź przyszła mniej więcej po pół roku i była związana z moimi oczekiwaniami, ze sztuką. Stwierdziłem, że widocznie nie jest to dobry czas na malowanie i zacząłem intensywniej rysować.

RP: Nic nie dzieje się bez przyczyny. Teraz widać, że te lata kiedy pracowałeś nad rysunkiem i filmem animowanym, długoletnia współpraca z gazetami, były dla Ciebie bardzo ważne.

Andrzej Lichota: Postawiłem sobie wtedy cel, że po 10 latach pracy związanej z innymi dziedzinami sztuki zahaczającymi może i o komercję, wracam do malowania. I jeżeli wrócę, czego bardzo od siebie oczekiwałem, to nie będzie dla mnie żadnych przeszkód –  braku miejsca, w którym tworzę, braku czasu i środków finansowych na materiały, itp. Dążyłem do sytuacji, która w polskich, niełatwych warunkach będzie dla mnie komfortowa. I trwało to prawie 14 lat…

RP: Jaki impuls sprawił, że zacząłeś nagle tak intensywnie pracować?

Andrzej Lichota: Impuls przyszedł podczas mojej podróży do Australii. Była to dla mnie ogromna intensywność doznań, kolorów. To był impuls, którego nie dało się stłumić lub wyciszyć. Niełatwo było mi zakończyć współpracę z redakcjami kilku gazet, bądź firmami z którymi współpracowałem wiele lat. Zwłaszcza, że ludzie cię kojarzą, rozpoznają, gratulują sukcesów i tak dalej. Miałem swoje okienka komentatorskie w kilku poważnych tytułach, na koncie serię animacji wyświetlaną w telewizji, kilka książek i albumów. Brałem wtedy udział jako reżyser developmentu w przygotowaniach do pełnometrażowej animacji Misia Uszatka. Udało się dopiąć i opublikować na AppStore moją grę, czy wreszcie zdarzało mi się bywać w jury międzynarodowych festiwali…   Ale między innymi wydarzenia w polityce sprawiły, że jakoś odciąłem ten etap. Nie było dobrych słów i dobrych myśli w tym obszarze. Przestałem czuć, że biorę udział w sensownym dyskursie społecznym, że mój udział w nim ma jakiekolwiek znaczenie. Breja polityczna i rosnąca nienawiść zalewały ludziom oczy i głowy. Zatęskniłem za rozwojem samego siebie. Rysunek prasowy był dla mnie żonglerką, to były zagrywki intelektualne, przeskoki myślowe pomiędzy skojarzeniami. Ten trening intelektualny był bardzo fajny, ale myśli, które realizujesz w formie rysunkowej często żyją jak dziennik jeden dzień, tydzień lub miesiąc. No, filmiki może dłużej. Czasem je sobie jeszcze obejrzę dla rozrywki.

RP: W jakim stopniu dziś sztuka jest częścią Twojego codziennego życia? Czy malarstwo to dla ciebie codzienny rytuał? A może wyznaczasz sobie jakiś konkretny okres dla procesu twórczego i koncentrujesz się na nim, a potem odpoczywasz?

Andrzej Lichota: Systematyczność jest moją dość słabą stroną, oczywiście potrafię być systematyczny, ale okresowo. Wysiłek fizyczny i intelektualny przy tworzeniu obrazów jest potężny, skondensowany. Podnoszenie, przestawianie, zawieszanie, wynoszenie, przynoszenie, do tego dochodzą wystawy itd. Mówimy tu o obrazach, których format jednego skrzydła często sięga 200 x 150 cm, a waga nawet 16-20 kg. To się przekłada na fizyczne zmęczenie, a to z kolei wpływa na stan psychiczny. Z ciężką głową lepiej nie podchodzić do malowania, a już zwłaszcza do zamykania obrazów, bo to się może źle skończyć. Parę razy to zrobiłem i nauczyłem się, że tego po prostu nie można robić. Zepsuty obraz, zwłaszcza jak się dobrze zapowiadał, albo już był prawie gotowy, kończy się frustracją i tej frustracji później trudno się pozbyć, i to przez dłuższy czas.

RP: Malujesz przy muzyce czy w ciszy?

Andrzej Lichota: Różnie. Czasami zagłuszam się muzyką, bo potrzebuję tempa.





 

RP: Zagłuszanie przynosi określony efekt?

Andrzej Lichota: Gdy się maluje – przynajmniej tak jest w moim przypadku – zaczynają się otwierać pewne rejony wewnętrzne, jedne bardziej wrażliwe, inne mniej…  Ciągniesz tę energię, nawet nie wiesz skąd. Ona się po prostu pojawia, uaktywnia. Załóżmy, że obraz nie jest jeszcze na etapie niuansowym, kiedy go dopracowuję, tylko jeszcze pracuję nad jego energią, czyli układam warstwy faktur, podkłady pod ostateczną kompozycję… Wtedy jest mi potrzebny zupełnie inny ciąg, niż w fazach późniejszych. Warstwowość w oleju powoduje, że pracujesz nad nim na przykład kilka miesięcy, wracasz do niego. I musisz wrócić do obrazu z tą samą energią. To jest czekanie na jakąś wewnętrzną aktywność, na zobaczenie  kompozycji jako całości i dostrajanie się do tego dnia, momentu, czy okresu (to może być tydzień, miesiąc takiego ciągu twórczego) kiedy nagle odstawiasz wszystko dookoła i malujesz.

To jest i zagadkowe i fenomenalne. Jakiś przebłysk powiedzmy ponadświadomości, gdzie intelekt i intuicja dochodzą nierównolegle do porozumienia, formułują pewne połączenia, które artysta łapie w cugle i radzi sobie z tym co zamierza.

RP: Pamiętam Twoje pierwsze obrazy, które były bardziej wyważone, spokojniejsze w klimacie jeśli chodzi o kompozycję i zastosowanie koloru. Natomiast teraz pojawia się w Twoich pracach dużo ekspresji, ale mam wrażenie, że bardzo kontrolowanej. Widziałam jak malujesz, każdy Twój ruch pędzla jest świadomy, przemyślany. Bardziej jest to medytacja dotycząca koloru, formy.  Jak Ty to postrzegasz?

Andrzej Lichota: Trochę racji w tym jest. Oczywiście są takie obrazy, które powstawały w gejzerze emocji, można powiedzieć, szybko.  Ale teraz pracuję nad obrazem dość długo. To nigdy, no prawie nigdy tak nie jest, że obraz powstaje w tydzień czy dwa tygodnie. Proces twórczy to nie tylko działanie w materii, na płótnie, desce, papierze…. Kompozycje, które mnie interesują na  obecnym etapie, są bardziej złożone.  Jeszcze ciągle przechodzę w pewnym sensie przez badania twórcze, eksperymenty. Początkowo wiązały się one z materią. Teraz pracuję więcej nad kolorem i kompozycją.

Kiedy po dłuższym czasie wróciłem do malowania, to zdawałem sobie sprawę, że w pierwszym roku może nie powstać żaden obraz, że jak będę malował, mogę być kompletnie niezadowolony z tego co robię.  Jednocześnie nie stawiałem sobie żadnych ograniczeń np. jeśli trzeba będzie położyć na obraz 20 kilo materii, to zrobię to, jeśli te 20 kilo będę musiał zrzucić na podłogę, zrobię to. Jak trzeba będzie się przez obraz przebić, przejść przez niego fizycznie, to zrobię to.






 

RP: Proces twórczy jest jak medytacja?

Andrzej Lichota: Hm… Może jest to dążenie, jakaś droga do oświecenia. Traktuję sztukę trochę w kontekście sacrum. Sztuka jest bardzo blisko wewnętrznych potrzeb związanych z czymś niezwykłym. Przenosi nas  poza doczesną egzystencję. Wyhamowuje pęd czasu. Za pomocą formy w abstrakcji można wyrazić odmienne stany istnienia. Oczywiście chodzi również o budowanie własnej rzeczywistości wizualnej, ale jest jeszcze coś, coś daleko ponad to. Sens i głębia. Pewien uniwersalizm istnienia. Po prostu poprzez kontakt ze sztuką można rozwinąć duchowość. Tak sądzę.

RP: A może to ma związek z wewnętrznym oczyszczeniem, uwolnieniem się od czegoś co w nas jest?

Andrzej Lichota: Z przejściem przez samego siebie. Obrazy mają różne energie, czasem bardzo groźne, ekspresyjne, ale ja sobie spokojnie przez te najbardziej ekspresyjne obrazy przechodzę i otwierają mi się światy zupełnie nowe i inaczej niedostępne. Czymś innym jest śledzenie ręki artysty i działań, jakie wykonał aby powstała struktura, dynamika, kompozycja. Czymś innym jest przenikanie przez to. To wrażenie całościowe i podążanie śladami, które powołały to działanie, aby ono w ogóle zaistniało.

Chodząc po muzeach przyglądam się malarstwu, które mnie przyciąga. Ale obecnie niewiele mnie przyciąga, kiedyś było tego znacznie więcej. I nie mam tu na myśli jakiejś klasyfikacji sztuki na np. dawną, klasyków awangardy czy współczesną. Kiedyś wystarczało mi znacznie mniej.  Teraz są to poważniejsze struktury, muszę mieć echo w sobie, żeby podejść do obrazu.

RP: Skąd się u Ciebie bierze tyle ekspresji?

Andrzej Lichota: Ja taki po prostu jestem, może nie wyglądam. Raczej sprawiam wrażenie spokojnego i wyważonego. Ale ten wulkan drzemie. Ekspresja to jest chyba moja druga, przyczajona natura. Praca z obrazem może się zaczynać „tak sobie”, czasem pretekstem jest wrażenie kolorystyczne, jakiś mglisty temat, który chce się podjąć… Choć w moim przypadku przeważnie są to potężne tematy… Jak robiłem animacje, to za chwilę robiłem serial. Jak robiłem rysunki, to było ich tysiące, a potem to się przerodziło w prace projektowe nad filmami pełnometrażowymi. Więc potrzebuję skali – także. Skala jest dla mnie elementem wypowiedzi i czuję się w niej malarsko spełniony. Co nie znaczy, że niechętnie maluję mniejsze obrazy. Po prostu rzadziej czuję tę potrzebę.

RP: W Twoich tryptykach każda kompozycja (w sensie odrębny obraz) istnieje oddzielnie, a zarazem jako całość, tworząc sieć relacji; koloru, formy i wszystkich istotnych elementów, które tworzą efekt końcowy. Czy te obrazy mogłyby funkcjonować oddzielnie?

Andrzej Lichota:  Dla mnie działają tylko w całości, nie wyobrażam sobie, aby je dzielić.






 

RP: Czy możesz opowiedzieć nam o swoich artystycznych inspiracjach? Wiem, że są nimi podróże, ale czy tylko?

Andrzej Lichota: Podróże, muzyka, sytuacje, miejsca. Corrida dla przykładu jest odwołaniem się do tradycji i sytuacji, ale wiązała się na pewnym etapie z podróżą. Zmiana miejsca wiąże się z tym, że człowiek się bardziej uwrażliwia na okoliczności, mocniej chłonie, staje się świeższy, w związku z tym impulsy i wrażenia mocniej i pełniej do niego docierają. Szczerze: chyba trudno byłoby wymienić artystów, którzy nie podróżowali i nie byłoby to dla nich istotne. Wystarczy przypomnieć sobie jak z północy Europy na południe przyjechał van Gogh i jak to wpłynęło na jego twórczość. Rembrandt może nie jeździł za dużo, ale oglądał namiętnie włoskie obrazy, zresztą chyba je nawet kupował. Inspirował się nimi. Więc ta ruchliwość związana z tym, że za inspiracją się jedzie, że się szuka, chce się mieć ten stan podwyższonej gotowości, takiego trochę napięcia – mnie jest potrzebna.

RP: A czego szukasz w twórczości?

Andrzej Lichota: Twórczość jest próbą pokonania czasu. Niewielu artystom udaje się uzyskać ponadczasowość swojej twórczości. Można być nośnikiem pomiędzy jakimś etapami rozwoju, czy to cywilizacji czy społeczeństwa – to jest fantastyczna sytuacja. Twórczość jest rodzajem promieniowania, przejawem wolności lub buntu. Ludzkość próbuje zrozumieć otaczające zjawiska poprzez doznania duchowe i intelekt, to co widzialne i niewidzialne walczy ze sobą od zawsze i tworząc, doznajemy jednej i drugiej strony. Ale czynimy też kroczki do przodu. Dla mnie twórczość jest emanacją życia i indywidualną mniejszą lub większą potrzebą każdego z nas. Ale może u artysty jest trochę tak: mam swoje „Ja” i nie zawaham się go użyć…

RP: Opisz swój styl w trzech słowach…

Andrzej Lichota: Hm… Kontemplacyjna ekspresyjna abstrakcja.

RP: Jak myślisz, co jest twoim największym osiągnięciem?

Andrzej Lichota: Dzień spędzony nad obrazem – jeżeli mówimy o osiągnięciach artystycznych. To jest bardzo trudne, żeby malować cały dzień i żeby to robić dobrze. Więc taki dzień po dniu, to już jest genialnie!

 




RP: Co robiłeś przez ostatni rok?

Andrzej Lichota: Kontynuowałem prace nad Corridą. To była walka z brakiem światła, z kilkoma miesiącami fatalnej pogody, która nie nastraja do tego, żeby człowiek chodził w dobrej relacji z samym sobą i miał ochotę  tworzyć. Te drobiazgi, wyjazdy, one mają poważny wpływ na to w jaki sposób się pracuje. Umiejętność zostawiania tego na klatce schodowej, albo nawet na ulicy – to jest wyzwanie!

RP: Świetnie łączysz dwie funkcje: artysty i marszanda w jednej osobie, ale niewątpliwie to pochłania Twój czas… którego zawsze jest mało.

Andrzej Lichota: Ja po prostu trochę się nauczyłem samoorganizacji i samokontroli, ponieważ jako rysownik zarządzałem sam sobą jako firmą w kontaktach z kilkoma podmiotami. Reżyseria i ogarnianie 25 ludzi na planie też zrobiło swoje. Ten czas później zaowocował.

RP: Których artystów cenisz i za co?

Andrzej Lichota: Zawsze ważni byli dla mnie artyści bezkompromisowi, choć ich umiejętności twórcze bywały różne. Szeroko sięgali po życie i to widać w ich obrazach, sztuce. Na pewno ważni są dla mnie Rembrandt van Rijn, Leonardo da Vinci, na pewno Pablo Picasso, Willem de Kooning, Francis Bacon. Bardzo lubię Anselma Kiefera, Richtera, Marka Grotjahna, przyglądam się Hirtsowi, Davenportowi. W szczególny sposób porusza mnie Roman Opałka, zwłaszcza w pewnym sensie jego element szaleństwa, zamknięcie się w liczbach, walorze i czasie. Wojciech Fangor także – jego „słońca” są fascynujące. Magdalena Abakanowicz…

Jest taki obraz, który uważam za najlepszy w całym Luwrze, Portret Baltazara Castiglione Rafaela. Niezwykle skromnie namalowany – czerń, gama ugru i szarości i delikatny, niemal niezauważalny akcent czerwieni – mistrzostwo.

RP:  Na co nie warto tracić czasu?

Andrzej Lichota: Na nie bycie sobą. Na strach, narzekanie, martwienie się. Na rzeczy bez sensu – takie z których, jeśli się zdarzą, nie wyciągasz wniosków, nie uczysz się i nie rozwijasz.

RP: Dziękuję za zaproszenie do pracowni i rozmowę.

 



Rozmawiała: Joanna Zawierucha-Gomułka / RZECZY PIĘKNE
Fotografie: Bartosz Cygan © Rzeczy Piękne - Zobacz fotoreportaż ze spotkania z Artystą.

www.lichota.gallery