Sztuką jest napisać coś, co porusza drugiego człowieka i zostaje w nim na długo

Z Dorotą Majkowską-Szajer rozmawia Alicja Głuszek



Z Dorotą Majkowską-Szajer, antropolożką, badaczką kultury i autorką książek dla dzieci związaną z krakowskim Muzeum Etnograficznym, rozmawiamy o procesie twórczym, tłumaczeniu przeszłości na współczesny język oraz o emocjach towarzyszących pracy pisarki.

Alicja Głuszek: Najbardziej chciałabym porozmawiać o Pani inspiracjach, a także o rolach, jakie pełni Pani na co dzień. Pani twórczość literacką przenikają tematy związane z etnografią; czy zaangażowanie w działalność Muzeum Etnograficznego wpływa na Pani pisarstwo?

Dorota Majkowska-Szajer: Jest mi trudno w ogóle myśleć, a tym bardziej mówić o sobie jako o pisarce. Owszem, napisałam kilka książek, ale wciąż mam zawroty głowy, gdy widzę swoje nazwisko na okłądce w księgarni i bardzo przeżywam spotkania z czytelniczkami i czytelnikami. Sama uwielbiam czytać i jeśli dowiaduję się, że moje pisanie sprawło komuś przyjemność, do czegoś się przydało, jestem szczęśliwa.  W muzeum pracuję od dziesięciu lat, prowadząc badania współczesności i próbując interpretować świadectwa ludzkiego życia zbierane tu od ponad stu lat. Bywam autorką tekstów, redaktorką, kuratorką wystaw i organizatorką wydarzeń z udziałem publiczności. W dużej mierze rozumiem swoje zadania w Muzeum jako rolę pośrednika między instytucją, z jej ważną misją i fascynującymi zbiorami, a ludźmi, którzy chcą z tych zasobów skorzystać. Jestem przekonana, że im więcej będzie takich osób, tym lepiej.  I dorosłych, i dzieci.

W nomenklaturze muzealnej istnieje pojęcie upowszechniania zbiorów.

DMS: Można by to tak nazwać, chociaż wolałabym używać trochę innych kategorii. Nie chodzi tylko o popularyzowanie, ale przede wszystkim o spotkanie i nawiązanie rozmowy, zachęcenie do zaangażowania, do osobistego namysłu.

Chodzi zatem o szeroko pojętą komunikację?

DMS: Tak. Jak Pani sama widzi, trudno jest mi jasno to zdefiniować.

Kiedy podjęłam pracę w Muzeum, bardzo ważne było dla mnie, że przyjęło kurs na współczesność. Zaczynałam jako wolontariuszka w projekcie badającym współczesne wesela – to była fascynująca przygoda! Oczywiście nie chodzi o to, by porzucić historyczne zbiory, ale by dostrzeć w nich coś więcej, niż tylko źródło wiedzy o przeszłości. Właściwie trudno przecież ustalić, kiedy ta przeszłość przestała nas dotyczyć, zamknęła za sobą drzwi. Kiedy zaczynamy myśleć nie o teorii, ale o konkretnych ludziach, o których przypominają nam przedmioty z etnograficznej kolekcji, mamy szansę zobaczyć, że warto uważnie przyglądać się także temu co dzieje się tu i teraz. Prowadząc badania wciąż dowiaduję się od innych ludzi: w jaki sposób żyją, myślą, jak widzą świat. Na tym też polega praca antropolożki, etnografki – cały czas w relacji z innymi.

Czyli gdzieś u podstaw Pani pracy jest fascynacja człowiekiem: jak myśli, jak działa, co robi?

DMS: Zdecydowanie.  

Podkreśla Pani dialogiczność takiej wymiany. Zwraca Pani też uwagę na to, że Pani praca nie polega na nadawaniu komunikatów, ale też na zbieraniu ich od ludzi. Czy Pani książki, pomysły na nie, właśnie stąd się biorą? Czy głosy odbiorców pojawiają się w trakcie pisania i bierze je wówczas Pani pod uwagę?

DMS: Chcę, aby książki, które piszę, były komuś potrzebne, przydatne. To są w większości niszowe wydawnictwa, jednak to możliwość nawiązania kontaktu z odbiorcą daje mi poczucie sensu pisania. To dla mnie bardzo ważne. Czy czerpię ze spotkań z ludźmi? Tak. Widzę też, jak sama się zmieniam pod wpływem kolejnych doświadczeń, ciągle się uczę. Staram się też z rozmów z odbiorcami, ale też z uważnego oglądu rzeczywistości, wnioskować, czym warto się zająć. Sięgać po tematy, które kogoś obchodzą, które są istotne nie tylko z mojego punktu widzenia.  Kiedy wydawnictwo ZNAK Emotikon zaproponowało mi napisanie książki o smogu, trochę się tego zadania przestraszyłam. Ale potem pomyślałam, że tekst przejdzie eksperckie konsultacje, jeśli chodzi o same właściwości zjawiska, a ja sama chciałabym się włączyć w akcję informacyjną, która pomogłaby dzieciom zrozumieć, dlaczego w więszkość dni sezonu grzewczego powinny zostać w domu (na szczęście w Krakowie to się zmienia), że na dłuższą metę wcale nie musi tak być, bo wszyscy mamy wpływ na świat, w jakim żyjemy. Tak powstał Skok na smog, wspaniale zilustrowany przez Annę Kaszubę-Dębską. Koncepcja książki opierała sie właśnie na założeniu, że najpierw jest szaro, groźnie i smutno, ale kolejne działania bohaterów wnoszą do opowieści nadzieję i realną zmianę, w warstwie graficznej - kolor. Nie chodzi przecież tylko o to, by nakłonić dzieci do postaw, które będą sprzyjać środowisku, ale też żeby pomóc im zmierzyć się z tematem, który jest trudny, straszny, bo wiąże się przecież z chorobą, śmiercią.

Smog wprowadza zaburzenia w naszym codziennym funkcjonowaniu – rodzice mogą się źle czuć, co może budzić u dzieci niepokój.

DMS: Miałam poczucie, że może warto spróbować w taki sposób dzieciom o tym opowiedzieć, żeby z jednej strony zrozumiały problem i jego znaczenie, a z drugiej, żeby uwierzyły, że każdy z nas może coś zrobić. Z kolei Słowa do rzeczy, pierwsza książka dla małych czytelników, w którą się zaangażowałam, a którą wymyśliłyśmy z Eweliną Lasotą, była naszą odpowiedzią na potrzeby zwiedzających Muzeum – sporą część publiczności stanowią właśnie dzieci. Obie byłyśmy nastawione na to, żeby działać z językiem i z obiektami z kolekcji muzeum. Połączyłyśmy przedmiotami, z powiedzeniami, zwrotami i wyrażeniami, których pochodzenia, a nawet znaczenia nie potrafimy rozszyforwać, choć wciąż funkcjonują w potocznej polszczyźnie. Dzisiaj na przykład wyrażenia „smalić cholewki” czy „leje jak z cebra” brzmią nieco zagadkowo.W książce znalazły się rozmaite eksponaty; takie, które bardzo łatwo można rozpoznać, jak na przykład drabina, ale też na pierwszy rzut oka zagadkowe, jak rożek na tabakę czy przęślica.

Czy opowiadanie o artefaktach antropologicznych, o rzeczach, których już nie ma w codziennym użytku, jest trudne? Czy trudno jest pisać naszym współczesnym językiem i również obrazami (które zapewne też muszą być uwzględnione) o kulturze, która już przeminęła?

DMS: Tak, sporo się napracowałyśmy, żeby w prosty sposób wytłumaczyć, co to znaczy na przykład „prząść”, tym bardziej, że komunikat musiał być jasny i dość krótki, by dzieciom chciało się to czytać. Ufam, że się udało.

A jak to się robi? Testuje się na przykład na swoich dzieciach, na dzieciach znajomych pytając: „Słuchaj, czy ty to rozumiesz”?

DMS: Rzeczywiście zwykle jest tak, że te teksty gdzieś krążą przed wydaniem – na pewno w grupie osób pracujących nad projektem, oficjalnie zaproszonych do konsultacji, ale też wśród zaprzyjaźnionych rodziców. Bardzo sobie cenię wszytskie uwagi, choć zastosowanie się do wszystkich bywa niemożliwe - każdy z czytających ma jakieś osobiste preferencje i ostateczną odpowiedzialność za tekst biorę ja, jako autorka. Ale w moim przypadku nie jest tak, że cała książka powstaje tylko w jednej głowie, siedzi, dojrzewa sobie spokojnie, aż w końcu wychodzi gotowe dzieło. Wszystkie książki przechodzą proces konsultacji, potem redakcję. Cieszę się, że mogę liczyć po drodze na tylu życzliwych i mądrych ludzi. Pani wspomniała też o ilustracjach, które są ważne, a w przypadku książek dla dzieci – nawet bardzo. W Muzeum jesteśmy przekonani, że rola kogoś, kto projektuje, ilustruje, jest właściwie równorzędna z rolą autora tekstu. To, jak książka wygląda, wpływa na jej ma szanse dotarcia do czytelnika. Miałam ogromne szczęście pracować ze wspaniałymi ilustratorkami, wrażliwymi, obdarzonymi niesamowitą wyobraźnią. Sama radość.

Współpraca za kulisami jest taka tłoczna?

DMS: Tak, bywa gęsto. Są różne spotkania, narady, ścieranie się wizji, jak poprowadzić projekt. Jest to proces, który angażuje grupę osób.

Ciekawe jest, że Pani książki powstają czasem w duecie. Jak Paniom udaje się wspólnie pisać?

DMS: Dwie  książki , Ślady, tropy, znaki i Słowa do rzeczy, napisałam z Eweliną Lasotą. Przez kilka lat współpacowałyśmy w w Muzeum, realizując badania, wystawy, cykle spotkań. Dobrze się rozumiałyśmy, inspirowałyśmy i wspierałyśmy się nawzajem. Obie książki wymyśliłyśmy od początku do końca razem, zarówno temat, jak i formę. Dzieliłyśmy się tematami tekstów do napisania i konsultowałyśmy nazwajem gotowe fragmenty.  Słowa... ilustrowała Monika Grubizna. Nie ma żadnej dosłowności w jej rysunkach, jest za to żywioł nieposkromionej wyobraźni kolor, emocje, poczucie humoru. Byłyśmy zachwycone. Oczywiście pojawiła się myśl, że możemy z nią robić książki do końca świata, jednak pracując nad kolejnym tytułem, doszłyśmy do wniosku, że to będzie książka w zupełnie innym stylu. Zajęłyśmy się czymś, co nas obie, mnie i Ewelinę fascynowało, czyli muzealnym zbiorem fotografiii tematem zwierząt. Na warsztat wzięłyśmy wybrane zdjęcia z  kolekcji MEK, jak i te, które Muzeum pozyskało dzięki projektowi badawczemu „Pamiątka rodzinna”, nakierowanemu na domowe archiwa. Obie brałyśmy udział w tych badaniach. Zdjęcia, które znalazły się w publikacji, są w efekcie bardzo różne. Są to między innymi fotografie antropologów, robione w celach dokumentacyjnych na badaniach. Są  też zdjęcia dawne, robione przez fotoamatorów i uznanych fotografów. Fotografie wykonywane na szklanych kliszach, celuloidowych negatywach, cyfrowo... My w tych wszystkich zdjęciach szukałyśmy śladów, tropów i znaków związanych ze zwierzętami. Interesowało nas to, jak my, ludzie, dzielimy z nimi świat. Wydawało nam się, że będzie to też ciekawy temat dla dzieci – one mają taką szczególną wrażliwość, która pozwala im patrzeć na zwierzęta inaczej, niż na coś tylko użytecznego – kotlet, środek lokomocji, modny dodatek. To są żywe istoty, też mają swoje przyjemności i swoje potrzeby, a na dodatek są niezwykle mocno obecne w różnych sferach naszego życia. Potrzebujemy ich na tyle różnych sposobów, choćby do tego by lepiej zrozumieć świat, by opowiadać mity, by mieć się do kogo przytulić. Książkę otwiera zdjęcie małego Władzia z kurą w objęciach – jedno z moich ulubionych.

Pisze Pani dla dzieci, młodszych i starszych. Czy obecność ilustracji i tematyka związana ze zwierzętami to sposoby na przykucie uwagi dzieci, na złapanie z nimi kontaktu?

DMS: Spodziewałyśmy się, że ten temat zwierząt będzie dla dzieci zachęcający, że je poruszy. Ale przygotowanie tej książki właśnie dla dzieci wiązało się też z różnymi wyzwaniami. Pośród fotografii wybranych do książki sporo jest czarno-białych i takich, które mogą robić wrażenie smutnych, poważnych, wiele z nich zresztą dotyka naprawdę trudnych tematów. Marzyłyśmy z Eweliną, aby oprócz nich pojawiły się też ilustracje. To był pomysł na granicy ryzyka, bo same nie miałyśmy wtedy konkretnej wizji. Zaproponowałyśmy Mariannie Sztymie współpracę przy tej książce – to też było cudowne doświadczenie. Marianna właściwie stworzyła drugą narrację w tej książce. Jej lustracje nawiązują rozmowę z tekstami, ze zdjęciami, z odbiorcą. Mogę się w nie wpatrywać bez końca.

Czy ma Pani za sobą spotkania z czytelnikami? Jak dzieci reagują na Pani książki? Czy dzielą się swoimi przemyśleniami? Czy odnoszą się do tej kultury starej, ludowej, archaicznej, którą poznają poprzez Pani książki, a której raczej już bezpośrednio nie doświadczają? Czy to jest dla nich odkrywanie nieznanych lądów?

DMS: Jasne, w ramach promocji książek uczestniczę w takich spotkaniach. I bywa, że jestem świadkiem zaskoczenia, jeśli tematem są przedmioty używane w XIX czy na początku XX wieku - to rzeczywiście dla dzieci, tak jak Pani mówi, często są odległe światy. Próbuję skracać ten dystans. Nigdy nie chciałabym, aby czytelnicy mieli wrażenie, że rzeczywistość naszych przodków (lub ludzi żyjących w innych częściach świata) to jest odległy ląd, do którego przybywamy, aby poczuć się lepiej i powiedzieć sobie, jacy oni dziwni.Zależy mi raczej na budowaniu nici porozumienia. Oczywiście, ludzie sto lat temu żyli w zupełnie inny sposób i gdyby wprost przenieśliby się do naszych czasów, czuliby się wyobcowani. Myślę, że dzieci też mogłyby się tak poczuć w rzeczywistości, w której nie ma telewizorów, komputerów, samochodów i w której inaczej się myśli o dzieciństwie. Ale między nami nie ma przepaści, jest proces zmiany. Ten proces nieprzerwanie trwa, w zmiennym rytmie dotyka konkretnych dziedzin życia i kontretnych ludzi, choć dziś, dla uproszczenia, próbujemy te „dawne czasy“ i „kulturę“ sprowadzić do pewnego modelu, zamknąć w sztywnych ramach.

Warto przyglądać się, w jaki sposób ludzie żyli i jak żyją teraz, w jaki sposób rozumieją świat, w jaki sposób sobie z nim radzą, jak postrzegają swoje problemy, jak świętują i jak funkcjonują codziennie, to wszystko może nam dostarczyć wiedzy o nas samych. Pomaga zrozumieć, że sprawy, o których myślimy w kategoriach pewników, nie są tak oczywiste, jak by się zdawało. Wydaje mi się, że to, co mam do zrobienia jako antropolożka i pracowniczka muzeum, to zaproponowanie odejścia od stereotypowego myślenia, zobaczenia w tych opowieściach o kulturze ludzi, którzy z jakiegoś powodu potrzebowali takich, a nie innych form funkcjonowania w swojej rzeczywistości. Wtedy przekonamy się, że i naszym codziennym przyzwyczajeniom można postawić wiele pytań, że także w naszym zwykłym i, wydawałoby się, nieciekawym życiu ciągle wrze, i to stanowi sedno badania kultury.

Fascynująco Pani o tym opowiada! Czy są jacyś mistrzowie, piszący kiedyś albo teraz, którymi się Pani inspiruje?

DMS: Nie mam raczej idoli. To też się chyba zmienia; mam wrażenie, że trochę inaczej było, kiedy studiowałam, a trochę inaczej jest dziś.

Jesteśmy w pokoju, w którym jest bardzo dużo książek, zatem faktycznie może trudno jest wytypować.

DMS: Książki to rodzaj manii mojej i mojego męża, teraz stają się również pasją mojej córki, więc zaraz nam się to wszystko na głowę zawali. Gdyby Pani przyjrzała sie zawartości tych półek, zauważyłaby Pani, że jest tu straszny miszmasz, ogromna różnorodność.

Zapytam zatem inaczej: co musi mieć książka, którą Pani pisze, bądź którą Pani chce przeczytać? Czy myśli Pani już może o jakimś nowym projekcie?

DMS: Dla mnie jako czytelniczki ważne są emocje. Nie chodzi jednak o tanią uczuciowość, tylko o to, żeby po przeczytaniu coś we mnie drgnęło, coś pozostało. Mam takie książki, które przeczytałam, ale już do nich nie wracam; są też takie, które przeczytałam kilkakrotnie. Te książki, do których wracam, mają tę szczególną właściwość, że jakoś mnie dotknęły, gdzieś głęboko utkwiły,  jakoś mnie zmieniły. Myślę, że wielkim osiągnięciem autora jest właśnie ta zdolność nawiązania relacji z czytelnikiem, poruszenie go tak, że nie jest w stanie zostać obojętnym, niewzruszonym. Nieważne czy bohaterem jest mężczyzna czy kobieta, w jakim wieku, czym się zajmuje czy skąd pochodzi. Wydaje mi się, że najwyższą sztuką jest napisanie książki tak, by czytelnik poczuł, że to jest trochę o nim, że to go dotyczy.

Książki powinny więc budzić niepokój, czy może jakiegoś rodzaju zdziwienie?

DSM: Może wszystko po trochu, a może po prostu wzruszenie. Takie, które pozwala na nowo zobaczyć świat, i siebie w tym świecie. Najlepiej włączając poczucie humoru. Ja najbardziej kocham takie książki, przy których się śmieję i płaczę.

Kiedy się przeniknie do osobistych spraw?

DMS: Kiedy się dotknie prawdziwego życia, choćby opisując jak najbardziej fikcyjne historie. I ta prwda nie musi się brać z drobiazgowego opisywania faktów. Nie od dziś wiemy, że każdy spośród kilku autentycznych świadków zdarzenia może je opisywać inaczej, w zależności od kompetencji, punktu widzenia i tak dalej. Ostatnia książka, którą napisałam, Siedem, to opowieść o dziewczynce, która kończy siedem lat i próbuje spełnić swoje marzenia. To moja pierwsza książka opublikowana przez Muzeum, która nie odnosi się wprost do kolekcji. Opowiada o przygodach dziecka. Bardzo długo miałam ochotę napisać taką książkę i w końcu udało mi się przekonać do tego dyrekcję, kiedy po powrocie z urlopu macierzyńskiego miałam się zająć książką o życzeniach – ukończyliśmy właśnie trzyletnie badania na ten temat. Na początku to miała być książka, która - podobnie jak Słowa do rzeczy – dostarczałaby tematycznego klucza do zbiorów Muzeum. Zaczęło mnie jednak pociągać podążanie za wyobraźnią. Nie chciałam już tylko mówić o przedmiotach. Zapragnęłam wmieszać rozmaite treści wywiedzione z badań antropologicznych w życie zwyczajnej siedmiolatki, której przydarzają się różne przygody, niekoniecznie bardzo emocjonujące; zwykłe zdarzenia, rozłożone na pory roku. Napisałam historię o dziewczynce, Poli, przed którą otwiera się świat, taki zwyczajny, zza okna – piękny, ciekawy i czasem trochę straszny. Żeby stawić mu czoła, nacieszyć się nim, dziewczynka używa siedmiu życzeń i czasem wychodzi to na dobre, a czasem niekoniecznie, ale te próby pomagają jej poznać siebie – swoje możliwości, swoje pragnienia, sprawdzić swoje relacje z bliskimi. Podskórnie biegnie w książce nurt symboli, znaczeń, odniesień do różnych kontekstów kulturowych. Wysłałam tekst Magdalenie Kozieł-Nowak – z drżeniem serca, bo uwielbiam jej ilustracje i marzyłam o tym, żeby Magda zilustrowała moją książkę. Bardzo się wzruszyłam, kiedy zobaczyłam, jak namalowała Polę i innych bohaterów książki i kiedy wszystko to, co sobie wyobrażałam nabrało realnych kolorów i kształtów. Właśnie takich, zwykłych i niezwykłych jednocześnie. W ilustracjach Magdy jest i niezwykła czułość wobec świata przedstawionego, i humor, i rozmach, i skromność. I pewna ponadczasowość, która sprawia, że ja sama mam z nich nie mniejszą radość, niż moja czteroletnia córeczka.

Jak to jest, kiedy skończy się praca nad książką? Przychodzi kres współpracy z ilustratorkami, książka się materializuje. Dostaje ją Pani do ręki. Jakie temu towarzyszą emocje? Czy od razu myśli Pani o następnym projekcie?

DMS: Okropnie to przeżywam. Bardzo lubię pisać, ale moment, kiedy książka, wychodzi na zewnątrz, jest dla mnie potwornie trudny – począwszy od momentu, kiedy opowiadam komuś o moim pomyśle.  Zawsze pierwszym recenzentem pomysłu i tekstu jest mój mąż, więc ufam, , że mnie nie pogrąży mówiąc, że jest beznadziejnie. A jednak już wtedy wchodzę w stan drżenia i okropnie się boję, że to wszystko jest bez sensu, że do niczego się nie nadaje. Zawsze mam takie myśli. Potem przychodzi kolej na bardziej zewnętrzne konsultacje, nawiązanie współpracy z ilustratorką... Takie chwile zwątpienia i nerwów towarzyszą mojemu procesowi twórczemu od początku do końca.

Mam na swoim koncie różne doświadczenia. Na przykład przy książce Skok na smog, do której ilustracje namalowała Anna Kaszuba-Dębska, było tak: oddałam tekst do wydawnictwa, Ania się za ten tekst zabrała, a ja właściwie zobaczyłam dopiero końcowy efekt, który zresztą szalenie mi się spodobał. Zobaczyłam swój tekst na nowo, w kontekście ilustracji. Właściwie spotkałyśmy się już po wszystkim i mogłyśmy sobie powiedzieć, jak wspaniale było współpracować, serio.  To było fajne doświadczenie. Natomiast przy tych książkach, nad którymi pracuję w muzeum,  jestem od początku – od pomysłu, poprzez współpracę z ilustratorką i cały proces redakcji i publikacji. Wtedy przechodzę kolejno momenty, kiedy ciśnienie skacze, rozmowy nad projektem, przeglądanie pierwszych ilustracji. To są strasznie fajne emocje, bardzo to lubię. A kiedy książka przychodzi z drukarni, to już jestem na najwyższym C. W wielkim poruszeniu czekamy i patrzymy, jak to ostatecznie wyszło, jak wersja elektroniczna przełożyła się na druk. Jestem z tych czytelniczek, dla których papier wciąż jest bardzo ważny i to doświadczanie książki obracanej w rękach, dotykanej, rozkładanej, daje mi poczucie, że ona rzeczywiście jest na świecie, zaczyna żyć własnym życiem. Potem książka trafia do czytelników i do recenzji.  I zaczynam o niej opowiadać. Trzeba złapać dystans, aby móc opowiedzieć o tym, co się zrobiło. To także okazja do wysłuchania, co mają do powiedzenia odbiorcy, pierwsi czytelnicy. Te sposoby odczytania są dla mnie zawsze bardzo ważne. Tym bardziej, że pisanie dla dzieci wiąże się z dużą odpowiedzialnością. Dzieci często wierzą w to, co czytają. Ważne, żeby nie nadużyć ich zaufania, żeby nie wywołać niepotrzebnych lęków, nie namieszać w głowie. Zresztą dorośli też kochają opowieści, także te niestworzone i łatwo wciągają się w historie tracąc poczucie rzeczywistości. A czy jest tak, że po napisaniu książki pojawia pomysł na następną? Raczej w trakcie. Kiedy piszę, to część pomysłów odkładam na bok, na później. Zwykle pulsuje mi w głowie i rośnie apetyt: a może jeszcze to i to. Na szczęście ze względów praktycznych nie jest możliwa realizacja wszystkich pomysłów na raz. I zostają wątki, które czekają na swój moment.Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie książka o roślinach. Coraz częściej wraca do mnie taka myśl, jak fascynujący jest nie tylko świat roślin, sam w sobie, ale też to, w jaki sposób go postrzegamy, nazywamy, do czego roślin potrzebujemy.  To także istotny wątek najnowszych badań Muzeum, „Nasze życie w czasie zarazy”, przeprowadzonych od początku pandemii. Wiele osób które zaangażowały się w badania opowiadało, że początek epidemii, czas przymusowego odosobnienia, to był czas odkrycia jak ważna jest zieleń, jak sadzenie roślin, obserwowanie tego, jak rosną, dbanie o nie przynosiło poczucie ulgi. Choć wyobrażamy sobie, że nasz świat jest bardzo techniczny, elektroniczny, wirtualny, to wciąż jesteśmy przywiązani do kontaktu z przyrodą, która jest nam potrzebna na różnych poziomach, na tych bardzo dosłownych i na tych symbolicznych. Mnóstwo metafor, którymi posługujemy się na co dzień, ma związek właśnie z roślinami. Kim byśmy byli bez nich? Wydaje mi się, że warto to sobie uświadomić. Warto rozmawiać o tym z dziećmi. Myślę, że to też po prostu ciekawy i fajny temat.

Także uświadomienie bez przymusu zewnętrznego, bez pandemii, która nas zamknęła.

DMS: Tak, to też jest bardzo istotne. Mam wrażenie, że w dzieciństwie przeżywamy wiele rzeczy dzięki książkom. Część z tego przemija, część zostaje. Myślę też, że dlatego książki dla dzieci mają fundamentalne znaczenie. Coś w nas zostaje z tych opowieści, które poznajemy w dzieciństwie; one kształtują w nas wrażliwość, i wracaja, kiedy już jesteśmy dorośli, w różnych sytuacjach życiowych
Jeśli miałabym jedną taką opowieść przywołać, to dzisiaj byłoby to Królestwo bajki Ewy Szelburg-Zarębiny. Pamiętam zwłaszcza jedną scenę z tej książki: chłopiec, który nie może znieść przedłużającego się w nieskończoność końca zimy, wychodzi na dwór w samej koszuliniei mówi: dość tego, ma być wiosna! W  efekcie  rozchorowuje się, a w gorączce odbywa fantastyczną podróż, podczas której zmaga się z różnymi przeciwnościami i doprowadza do nadejścia wiosny. Te dwa światy, realny i fantastyczny, mieszają się, kiedy on walczy z chorobą, z wysoką gorączką; w tym samym momencie mierzy się z wszystkimi istniejącymi w innym wymiarze przeszkodami. I ten protest, wydawałoby się bezsensowny i beznadziejny, prowadzi do zwycięstwa, do przełamania bezsilności. Muszę powiedzieć, że postawa tego chłopca siedzi mi w głowie przez cały czas. Wydaje mi się, że właśnie to jest magia książek dla dzieci: kiedy potrafią tak zawładnąć wyobraźnią, że taki rodzaj poruszenia, do którego być może nie bylibyśmy zdolni, jako dorośli. Sztuką jest napisać coś, co porusza drugiego człowieka i zostaje w nim na długo.


Rozmawiała: Alicja Głuszek
Fotografie: Elżbieta Oracz / zobacz fotoreportaż ze spotkania z Dorotą Majkowską-Szajer
Korekta: Maria Michalska